sobota, 31 stycznia 2009

Pişirici kasteli - turecka fontanna


Uwielbiam Hammamy- łaźnie tureckie (nawet jeśli wizyta nie zawsze jest relaksującym doświadczeniem). Z tym większą przyjemnością chcę przedstawić miejsce jakie odkryłem w dawnej żydowsko-chrześcijańskiej dzielnicy Gaziantep. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z informacjami o tego typu miejscach (choć przyznaje, nie jestem ekspertem). A mowa o kastel-fontannach miejskich. Ta na zdjęciach zbudowana w 1282 roku (sic!). Kastel to kompleks podziemnych komnat służących ludności miejskiej do: ablucji, modlitw, kąpieli ,relaksu i odświeżenia. Zwykle budowane w sąsiedztwie meczetów (jak wynika z tablicy informacyjnej).












Turcy to bardzo socjalni ludzie, od zawsze szukali powodu żeby nie siedzieć w domu, ale taki wilgotny kompleks piwniczny łączący domy modlitwy, kawiarnie, hammam i kto wie co jeszcze to już dla mnie przesada :)
Miejsce bardzo klimatyczne. Piękne i, co rzadko się zdarza, doskonale odrestaurowane.
PS. Ciekaw jestem informacji o kastelach w innych częściach Turcji czy okolic. Dla ciekawskich historii link:
http://74.125.77.132/search?q=cache:HW-Ff_t8uskJ:www.archnet.org/library/pubdownloader/pdf/4925/doc/DPC0761.pdf+pisirici+kasteli&hl=en&ct=clnk&cd=1

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Nie jestesmy tu sami

Poznani w Antep znajomi i przyjaciele sa niekoniecznie bardzo tureckim tematem, ale na kazdym blogu przyda sie chyba troche prywaty i postanowilam napisac kilka slow o nich.
Mieszkamy w szostke: oprocz mnie i Filipa jest czworka francuzow:
(od lewej) Olympe, Florance, Marius i Remi




Razem robimy wiele rzeczy. Nie brakuje oczywiscie sprzeczek o zmywanie i papier toaletowy, ale chyba moge powiedziec, ze zyjemy zgodnie. Po prostu ktoregos dnia przestalismy przejmowac sie sprzataniem i od tego momentu wszysycy sa wyluzowani i szczesliwi. Gotujemy, chodzimy na kebaby, niektorzy spia do jedenastej, inni wstaja o siodmej, jezdzimy do Nizipu i narzekamy wspolnie. Generalnie chyba jest fajnie:) No i oczywiscie gramy w tavle!



Marius ma piecset par butow, a Olympe na szkoleniu przyznano tytul "the fanniest girl".








Tureckiego ucza nas dwie bardzo fajne dziewczyny: Serap, ktorej urodziny swietowalismy 24 grudnia i ktora spiewa w chorze i Fulya - przeurocza "fancy girl" (na zdjeciu w fioletowym sweterku) ktora po roku spedzonym w Holandii marzy o wyprowadzeniu sie do Europy. Urodziny Serap byly zreszta bardzo fajna impreza, po troche tez swiateczna. Zrobilismy duuuzo dobrego jedzenia.







Jest tez nasz dobry duch - Onur. Student uniwersytetu i pracownik jakiegos biura do spraw projektow miedzynarodowych. On zawsze ma czas i energie i spedzilsimy z nim niejeden szalony wieczor. Onur: "Hey guys, I think it's not a tea day, let's go for some beers..." I tak jakos sie kreci.




W Antep mieszkaja tez Mateo i Amanda. Wloch i Amerykanka podrozujacy po swiecie. W roznych miejscach zatrzymuja sie na kilka tygodni, miesiecy, czasem nawet dluzej. Ucza angielskiego, pracuja dla portali internetowych, Mateo jest obserwatorem wyborow i ostatni na przyklad Unia wyslala go do Afryki. Sa bardzo fajna, ciekawa, inspirujaca para. Fajnie bylo ich poznac.



PS. Wlasnie sie dowiedzialam, ze Onur pracuje w konsulacie:)

niedziela, 25 stycznia 2009

Jak w Warszawie

Wiem o tym, ze w Polsce panuje powszechne przekonanie o goracym tureckim klimacie. Nic bardziej mylnego! W Antep mamy prawdziwa zime. Moze nie bardzo mrozna, ale momentami bardzo nieprzyjemna. Zdarza sie, ze temperatura spada w nocy pozniej zera, a w dzien w sloncu jest ponad dziesciec stopni, ale bywa tez tak jak dzis: szaro, snieg z deszczem, a wysoka wilgotnosc powietrza powoduje ze zimno przenika do szpiku kosci. Czlowiek czuje sie jak w fatalny dzien w Warszawie.

Im dalej na wschod tym gorzej. Nad jeziorem Van, niedaleko granicy iranskiej zaspy nie sa niczym szczegolnym. Z drugiej strony wystarczy pojechac 150 km na zachod, nad morze i jest znacznie cieplej. Niezorientowanym moge przypomniec, ze w polowie grudnia kapalismy sie w morzu.


Turcy zdaja sie jednak nic sobie nie robic z zimna i przesiaduja calymi dniami na lawce w parku (plus jedzenie slonecznika to prawie turecki sport). Park jeszcze moge przebolec, ale zawsze szokuja mnie stoiliki malych restauracji wystawione na zewnatrz. Nie raz widzialam, jak w tempraturze kolo zera klienci w spokoju jedza salatke popijajac zimnym ayranem. Turcy generalnie nie przejmuja sie warunkami pogodowymi - ubieraja sie dokladnie tak samo w upalne lato jak i styczniowa wichure.
W naszym mieszkaniu zapanowala ostatnio moda na grube kurdyjskie chusty - moze sie opatulic i nawet zjesc kebaba stojac na przystanku.

czwartek, 22 stycznia 2009

Herbaciarnia



Hmm tomu już napisano o tureckich herbaciarniach. Męskich enklawach, gdzie życie płynie bardzo powoli, gdzie pije się herbatę, salep i papierosy (tak! w Turcji papierosy się pije: Sigara içilmez). Na grubych ciemnych obrusach niczym na dywanach gra się w Tavle czy karty. Staruszkowie w wytartych marynarkach przesiadujący w takich miejscach to chyba najbardziej charakterystyczny obraz w Turcji.



Są jednak herbaciarnie inne. Malutkie, czasem na góra dwa stoliki. Malutkie stołeczki bez oparcia, maszyna do kawy czasem toster na kanapki. Wpada się tam na chwilę, na szybką kawę (herbatę), na jedną partyjkę czy parę linijek kolorowej gazety codziennej. Miejsca te nie słyną z higieny czy oryginalnego wnętrza. Często są wykafelkowane po sufit, zawsze mają zdjęcie Wodza i wypłowiały wizerunek jakiejś drużyny piłkarskiej wycięte z lokalnej gazety. Herbaciarnie te często można znaleźć w wąskich uliczkach, suterenach, czy długich ciemnych korytarzach dużych domów handlowych. Mają domofony przez które cała ulica może zamówić herbatę bezpośrednio do sklepu, biura czy zakładu. Po zgłoszeniu właściciel herbaciarni porzuca wszystko i wszystkich i z okrągłą metalową tacą na rączce, niczym z abażurem, pędzi zrealizować zamówienie.





Zapuszczając się w miasto zawsze szukam takich miejsc. Za każdym razem przy płaceniu przeżywam szok. Jeśli normalna cena herbaty to 1YTL, a często można znaleźć lokal gdzie za szklaneczkę liczą połowę tej ceny, to w tych malutkich kawiarenkach nie zapłacisz więcej niż 25 Kuruş (0,25YTL). Rekord Antep to 0,15 Kuruş. Czyli mniej więcej 30groszy.



Fotografowana herbaciarnia wybija się pośród nich ładnym czystym wnętrzem i pięknym rzeźbionym zaparzaczem. Wystarczy wpaść tam raz na miesiąc a już jesteś stałym klientem, co ważne nikt nie zwraca na Ciebie zbytniej uwagi. Ot obcokrajowiec. Ci którzy przemierzają Turcję wiedzą jakie to ważne nie wzbudzać niczyjego zainteresowania.

środa, 21 stycznia 2009

Portrety

Trudno pisac o dzieciakach z Nizpu - szkole gdzie jezdzimy co tydzien, a o ktorej Filip pisal juz w "Dramacie w III aktach". Z jednej strony praca jest koszmarnie ciezka i co tydzien wracam wyczerpana psychicznie i fizycznie. Z drugiej - widze, ze jest cos warta.
Spedzam czas glownie z dziewczynkami. Zadna z nich nie mowi po angielsku. Czasami przez godzine tlumacza mi cos po turecku i kiedy zrozumiem i odpowiem swoim lamanym tureckim skacza ze szczescia i zanosza sie smiechem.





Razem rysujemy - najbardziej lubia kolorowac obrazki z ksiezniczkami i zawsze obdarzaja je niebieskimi oczami i blond wlosami. Uczylam je rozwiazywac labirynty, a one mnie grac w tureckie klasy. Za wszelka cene staram sie ich do siebie nie przywiazywac. Lakna dotyku, walcza o to, kto potrzyma mnie za reke w drodze do klasy.



W szkole nietrudno znalezc prawdziwe pieknosci. Gul wyglada jakby miala indyjskie korzenie. Przez pierwsze trzy wizyty w szkole nie moglam od niej oderwac wzroku. Ipek jest najmlodsza i swoim jednym usmiechem zalatwia wszytsko. Emine raczej nie garnie sie do mnie w sposob oczywisty, trzyma dystans i wpatruje sie wielkimi oczami. Miriam to absolutny wulkan energii i, nie wiedziec czemu, zawsze rysuje slonie. Sumeri wyglada na urodzona aktorke, nie ma szans zeby nie zaczela sie wyglupiac, kiedy wyciagam aparat. Kubrahe rozwiazuje wszytskie labirynty w piec minut i deklamuje wiersze. No i jest jeszcze Leyla - chodzaca tajemnica z najsmutniejszymi oczami, jakie widzialam w zyciu.









Dzieciakow jest trzysta, wiec szansa spamietania egoztycznych imion chocby czesci z nich - zadna. W zeszlym tygodniu pytalam, kim chca zostac w przyszlosci. W wiekszosci pielegniarkami i nauczycielkami, jedna - lekarzem, a milczaca zawsze dziewczyna, ktorej imienia nie znam, patrzac na moj aparat odpowiedziala: fotografem.

niedziela, 18 stycznia 2009

Pustynia

Wystarczy dwadzieścia minut Dolmusem żeby dojechać do granicy miasta. Pięć kroków za ostatnim blokiem Gaziantep roztacza się pustynia. Białe skały, niemal pomarańczowa ziemia i śmieci rozrzucane przez wiatr. Za horyzont tylko jednakowe wzgórza przecinane gdzie nigdzie przez autostradę. Tak spacerując wydaje Ci się, że jesteś sam jeden na świecie. Jednak nic bardziej mylnego. Każde wzgórze różni się od siebie ułożeniem kamieni, rozpościerającymi się słupami wysokiego napięcia czy drzewem na szczycie. A za każdym wzniesieniem jakiś gość. Wdrapując się na wzgórze, które obrałem za punkt odniesienia na pustkowiu spotkałem mężczyznę. Zaprosił mnie żebyśmy przykucnęli sobie razem pod suchym drzewem. Mówił dużo, zdaje mi się że chciał przedstawić mi swoją córkę. Zaprosił do domu na obiad. Grzecznie odmówiłem. Moje odpowiedzi sklecone i wyuczone na pamięć po turecku na najczęściej zadawane pytanie wyraźnie sprawiły mu dużo radości i przypieczętowały naszą wieczną przyjaźń.





Za kolejnym wzgórzem ni stąd ni zowąd mężczyzna (co tu u licha robi) proponuje mi kupno monet z przed kilkuset lat. Pełno tego można wykopać w tych okolicach. Moim zdaniem ich miejsce jest w muzeum.



Spacer przeradza się w niesamowitą barwną przygodę. W takim miejscu wędrując piaskowymi ścieżkami napotkana na horyzoncie sylwetka człowieka staje się naturalnym celem. Choćby żeby się przywitać.
Trochę dalej od .. no właśnie od czego? Na lewo od białej skały, karłowatych krzaków i trochę dalej w stronę olbrzymiego białego głazu napotkać można gospodarstwo. Rodzina żyjąca w plastikowych namiotach. Wyścielonych od środka barwnymi dywanami. Zagroda baranów, osioł, dwóch starców i kobiety z dziećmi żyjący razem w małym kanionie, bez drogi, prądu czy bieżącej wody. Robię trochę zdjęć otrzymuje zaproszenie na obiad ale tylko raz i nie nachalnie więc moja odmowa zostaje zaakceptowana.





Potem jest jeszcze smutniej. Już bliżej miasta zauważam ogień. Podchodzę bliżej i przysiadam się do mężczyzny, który w ognisku wytapia plastik ze znalezionych miedzianych kabli. Towarzyszy mu chłopiec, który próbuje znaleźć sobie wśród śmierdzącego ognia i kamieni jakąś zabawę.



Antep ma wiele twarzy. Jest nieustająco fascynujące i różnorodne. Z jednej strony studenci, którzy każdą wolną chwilę poświęcają żeby rozwinąć jakoś swoje zainteresowania (co nie jest łatwe) z drugiej storny dziesiątki kilometrów dzielnic getta i nieprzyjazna pustynia wokół.
Wystarczy pół dnia na taką podróż. To nie Istambuł, to nie Europa. Takich miejsc i tak życzliwych ludzi nie spotka się wszędzie.

piątek, 16 stycznia 2009

Hayvanlar

Moze to tylko moje wrazenie, ale w moich oczach tureckie miasta dziela sie na dwie kategorie: kocie i psie. Bezdomne zwierzeta to, moim zdaniem, duzy temat w Turcji. Pamietam doskonale hordy kotow paletajace sie po Isatmbule, ale tez spiace w kazdym mozliwym cieniu wielkie psy na Wyspach Ksiazecych.
Mimo, ze generalnie nie jestem wielkim fanem zwierzat, to zdarzylo mi sie spotkac w Turcji sympatyczne egzemplarze. Od glaskania sie powstrzymuje, ale zdjecie mozna zrobic zawsze.
Koty to wiekszosci oczywiscie dachowce, choc o duzo ciekawszych kolorach, niz ich polscy koledzy. Piekne rudzielce o zielonych oczach to wcale nie zadkosc w tym rejonie swiata.



W Antep nigdy nie spotkalam nikogo z psem na spacerze. Trzymanie ich w domu jest tutaj chyba niezbyt popularne. Nie widzialam tez zadnego bulteriera - wyglada na to, ze te zadziwiajace stworzenia jeszcze nie dotarly za Bosfor. Poczatkowo strasznie sie balam tureckich bezdomnych psow, czesto sa naprawde wielkie. Teraz juz sie przyzwyczailam, tym bardziej, ze (w przeciwienstwie do szalonych kotow) sa najczesciej apatyczne. W Cesme spotkalam tez Idefixa - kto czytal, ten wie.



Nie wiem, czy Filip ma zamiar wyslac to zdjecie do National Geographic do numeru "Walki zwierzat", ale nawet jesli, to chyba wczesniejsze opublikowanie nie przeszkadza. Bojka byla zacieta, a wygrany po wszystkim dlugo prychal w strone krzakow.



No i jeszcze oslawione juz izmirskie kroliki. Byly naprawde slodkie. Nawiasem mowiac wrozba wylosowana dla mnie przez duzego glosi, ze bede bogata, ale dopiero moje dzieci zdobeda prawdziwa fortune.

środa, 14 stycznia 2009

Efez

Przechadzanie sie po starozytnym miescie, nawet jesli nigdzie nie ma sufitow, a polowa scian jest ruina jest niesamowitym przezyciem. Efez zrobil na mnie duze wrazenie. Jest oczywiscie turystycznie i miejscami sztucznawo, ale mysle, ze zwiedzanie poza sezonem tez robi swoje i dzieki temu moglam cieszyc sie w pelni przebywaniem w tak wyjatkowym miejscu.
Miasto jest duze, spacer w srednim tempie z przystankami w wazniejszych miejscach zajal nam trzy godziny. Pogoda piekna, towarzystwo innych wolonatariuszy wspaniale, wiec wyprawa byla naprawde udana.




Do Efezu mozna dotrzec na piechote z pobliskiego miasteczka - Selcuku. Za kasami zaczyna sie szeroki gosciniec, na lewo gory, na prawo dolina, ktora kiedys byla zatoka (teraz morze cofniete jest o dobre kilka kilometrow). Jednym z pierwszych miejsc w ktorym sie zatrzymalismy byl amfiteatr. Kazdy, kto doswiadczyl bycia na scenie i na dodatek to lubi, bedzie zachwycony stojac w samym srodku efeskiego teatru. Z najwyzszczych rzedow slychac wyszeptane na scenie slowa.






W Efezie bylismy tez w bibliotece. Niestety nie udalo mi sie przeczytac zadnego z 12 tysiecy zwojow papirusow przechowywanych tam za czasow konsula Gajusza Juliusza Aguile bo wszytsko spalili Goci w 262 roku, ale i tak mozna bylo wyczuc wysoce intelektualna atmosfere.











Moze niektorzy pamietaja nasze wrazenia (a raczej ich brak) z odwiedzin w Troji. Z Efezem bylo zupelnie odwrotnie. Jedzcie i podziwiajcie!


wtorek, 13 stycznia 2009

Szkolenie


Pojechaliśmy na szkolenie wolontariuszy. O dwa miesiące za późno bo na „arrival training” ale co tam. Turecka Narodowa Agencja zrobiła nam niespodziankę i spotkaliśmy się w ekskluzywnym hotelu nad morzem, niedaleko Izmiru. Oto link dla tych, którym przydały by się wakacje choćby wirtualne: http://www.surmelihotels.com/ Oczywiście nie reklamuje tej placówki, ale na długie styczniowe wieczory polecam basen, saunę, łaźnię turecką i ogromne różnorodne posiłki. Wszystko w doborowym towarzystwie ludzi z całego świata (o zgrozo z przewagą Francuzów :)).

Ale od początku. Z podróżniczym sprytem wyjechaliśmy z Gaziantep dwa dni wcześniej. Turecka Narodowa Agencja zafundowała nam samolot, bo podróż autobusem zajęłaby 24 godziny. Wylądowaliśmy w Izmirze. Północny zachód Turcji, z plaży można pomachać Grecji. Najsłynniejsze chyba turystyczne miasto i jedne z pięciu największych w tym kraju. Okropne, pełne wielkich hoteli z lat 70. Nie podobało nam się, ale i tak zatrzymaliśmy się na typowe, tureckie wróżby królika, (Mania ma świetlaną przyszłość przed sobą) co pozwoliło jej odkryć nowe pokłady wrażliwości.






Nie zastanawiając się długo wsiedliśmy w autobus do Cesme (Czeszme). Najbardziej wysunięty cypel na zachód. Turystyczne, ale urocze, piękne i gorące. W tym mieście jest wszystko. Palmy, port, drobne sklepiki z biżuterią i dywanami no i zamek do zwiedzania.
Spacery po wąskich uliczkach do późnej nocy i nawet kąpiel - niezaplanowana...



...po prostu plum ze skały..




Trudno mówić o tym miasteczku. To inna Turcja, czysta, poukładana, z angielskim w każdym sklepie i cena każdego produktu. Każdy kraj ma takie miejsce. Stworzone żeby odpoczywać. Zrozumieliśmy to od razu i zaakceptowaliśmy. Jakie więc było nasze zdziwienie gdy spotkaliśmy studentkę turystyki mieszkającą w Cesme właśnie. To tu jest uniwersytet?? Cały kierunek studiów specjalizujący się w swoim regionie. Brawo. Godna napomknięcia była również wizyta w sklepie z biżuterią. 45minut wybierania, dyskutowania i nabierania sympatii dla lokalnego artysty. Może na nas nie zarobi ale fajnie sie gada.
Śniadanko w europejskim stylu (ale jeszcze nie w Starbucksie) i autostop (jakże tęskniliśmy za tym). Spieraliśmy się czy to już autostop, gdy samochód podwozi Cię zanim zdążysz zdjąć na drodze plecak i wystawić rękę do machania? (potem na szkoleniu wytłumaczono nam, że w Turcji autostop jest zabroniony i niebezpieczny :))

Na szkoleniu okazało się, że wolontariusze to także poważni ludzie, a projekty może być ciekawą intensywną pracą. Wielkie przyjaźnie, nowe pomysły i plany na Turcję.

Powrót samolotem pozwolił nam powrócić do bliższych nam tematów. Nareszcie znów w domu. Właściwa aura, odpowiedniejsza temperatura i pogoda na tę porę roku. Ale i tak ciągle bujamy w obłokach...

O nas